Mrok, gitary i trylogia bez cenzury. Pi Stoffers z Lord of the Lost [WYWIAD]

Tuż przed premierą Opus Noire – ambitnej trylogii od Lord of the Lost – gitarzysta Pi Stoffers opowiada o procesie twórczym, swoich muzycznych idolach i o tym, dlaczego marzy o współpracy z… Laną Del Rey. Rozmawiała Marta Antosz.

Zacznijmy od klasyki. Black Sabbath i Ozzy Osbourne – jak bardzo wpłynęli na Twoją muzyczną drogę?

Śmiesznie to zabrzmi, ale jesteś pierwszą osobą, która o to pyta! Nie pamiętam dokładnie, kiedy pierwszy raz usłyszałem Black Sabbath. Kojarzyłem kawałek Paranoid i próbowałem się go nauczyć na gitarze jako nastolatek, ale wtedy nawet nie wiedziałem, że to utwór Sabbathu. Po prostu znałem melodię i chciałem zagrać ją ze słuchu.

Jeśli chodzi o Ozziego – bardziej inspirował mnie jego charakter niż sama muzyka. Jako dzieciak oglądałem z siostrą The Osbournes na MTV. Do dziś niektóre sceny z tego programu mnie rozbrajają. Ozzy był jednocześnie szalony i uroczy – totalnie nie do zniesienia, ale w pozytywnym sensie. Uwielbiałem to.

Kto więc najbardziej Cię zainspirował? Masz swojego „gitarowego bohatera”?

Bez wahania – Guns N’ Roses. Oglądałem teledysk do November Rain, widziałem Slasha grającego solo na pustyni, wyglądającego jak bóg gitary, i pomyślałem: „Tak, chcę grać na gitarze elektrycznej. I chcę robić to na serio.”

Stylowo już nie gram jak Slash, ale to od niego wszystko się zaczęło. Inni wielcy inspiratorzy? Matt Heafy z Trivium, Mark Holcomb z Periphery – ogromne wpływy. Jack White za jego brudne, eksperymentalne brzmienie. No i jako nastolatek słuchałem w kółko The Poison Bullet For My Valentine, więc też muszę ich wymienić.

Jak wyglądał proces tworzenia Opus Noire?

Na początku 2024 nie mieliśmy planu na trylogię. Po prostu chcieliśmy stworzyć album – mroczny, melancholijny, eksperymentalny. Zupełnie inny niż wszystko, co zrobiliśmy wcześniej. Mieliśmy kilka kawałków już napisanych, ale większość powstała od stycznia.

Nie było żadnych ograniczeń – tylko otwarta głowa. Inspirowaliśmy się strukturami akordów z black metalu (choć album wcale tak nie brzmi), muzyką filmową Danny’ego Elfmana, klimatami rodem z filmów Tima Burtona. Chcieliśmy połączyć to z orkiestracją, chórami i instrumentami klasycznymi. Miało być mrocznie, ale z rozmachem.

W pewnym momencie mieliśmy ponad 20 numerów, które muszą wejść na album. Ale nie da się zmieścić tego na jednym wydawnictwie – a podwójny album (Judas) już zrobiliśmy. Pomysł na trylogię przyszedł naturalnie. Dzięki temu każdy utwór dostaje przestrzeń, na jaką zasługuje.

Lord Of The Lost foto Romana Makówka

Myślisz, że fani odbiorą Opus Noire jako powrót do waszych mroczniejszych klimatów?

Możliwe. Ale hej – czarne ciuchy nosimy od zawsze! Blood & Glitter był odważny i trochę szalony, ale to wciąż byliśmy my.

Opus Noire to jednak coś zupełnie nowego. Są tu elementy z przeszłości, ale przefiltrowane przez nowe doświadczenia. Zrobiliśmy rzeczy, których nie odważylibyśmy się pięć lat temu. Może przyciągnie to nowych słuchaczy, ale myślę też, że długoletni fani poczują się jak w domu.

Na albumie jest mnóstwo gości. Jak decydowaliście, kogo zaprosić?

Łącznie na trzech częściach Opus Noire mamy 15 gościnnych występów. Każdy z nich powstał inaczej. Czasem spotykaliśmy kogoś na festiwalu i stwierdzaliśmy: „Ej, byłoby super zrobić coś razem”. Innym razem – jak w przypadku Light Can Only Shine in the Darkness – numer od początku powstawał z myślą o współpracy z Sharon den Adel (Within Temptation).

Zdarzało się też, że ktoś nagrywał demo wokalu, a my mówiliśmy: „Brzmisz świetnie – zostań na tej wersji!”. Z wiolonczelistką Tiną Guo było podobnie – utwór był gotowy, ale jej partia dodała mu zupełnie nowej głębi. Współprace były łatwe dzięki technologii. Dropboxy, WeTransfery, Zoomy – nie trzeba się spotykać osobiście, żeby stworzyć coś wyjątkowego.

A z kim jeszcze chciałbyś współpracować – nawet totalnie z innej bajki?

Reklama

Chętnie zostałbym gitarzystą Lany Del Rey! Serio. To zupełnie nie metalowe, ale uwielbiam jej muzykę. Jedna z niewielu artystek, przy której potrafię całkowicie się wyłączyć. Grać dla niej – albo zaprosić ją do współpracy z Lord of the Lost – to byłoby coś. Brzmi nierealnie? Może. Ale w moim życiu było już wiele rzeczy, które „miały się nie wydarzyć”, jednak się wydarzyło.

Hamburg to Twoje miasto. Jak wpływa na Waszą muzykę?

Mieszkam tu od 12 lat. Hamburg to miasto otwarte, tolerancyjne – i to widać też w naszej muzyce. Nie jesteśmy zespołem jednej stylistyki. Robimy industrial, glam, metal, rzeczy klasyczne… wszystko.
Wymaga to od słuchaczy otwartości – takiej, jaką czuję tutaj, w tym mieście. Może właśnie w tym tkwi ta więź z Hamburgiem.

Jakie są plany koncertowe?

W październiku zaczynamy trasą po Niemczech z Feuerschwanz – wspólny tour „Lords of Fire”. Potem UK i Irlandia, później USA i Kanada. Lecimy też do Australii przed festiwalami w 2026. Jest też jedna spora luka w kalendarzu… idealna na trasę po Europie. Więc tak, coś się szykuje. Niestety nie mogę powiedzieć nic więcej.

Lord of the lost foto vSpectrum

Jakiego sprzętu używasz na trasie i w studiu?

Gram wyłącznie na gitarach Cyan Guitars – to ręcznie robione instrumenty z Hamburga, tworzone przez jedną osobę: Toma. Mam dwa modele typu Jazzmaster (uwielbiam offsety), które Tom zbudował specjalnie dla mnie. Mam też baryton o długości 29 cali – ogromny, wręcz trudny do ogarnięcia, ale idealny do najniższych strojów (nawet poniżej drop A).

Do tego jedna zapasowa Flying V – też custom. A na albumie usłyszycie białego Gibsona Les Paula Custom z lat 90., z złotym osprzętem. Pożyczony, niestety – ale brzmi i wygląda niesamowicie.

Co najbardziej Cię ekscytuje przed premierą albumu?

Dosłownie chwilę temu rozmawiałem o tym z moją żoną. Premiera to z jednej strony „business as usual”, ale z drugiej – to moment, w którym muzyka przestaje należeć tylko do nas. Staje się częścią świata. To ekscytujące i trochę przerażające.

A potem zaczyna się zupełnie nowy etap: koncerty. Dopiero wtedy sprawdzimy, które utwory naprawdę działają na żywo. Na razie zagraliśmy tylko single. Ale mam przeczucie, że ten album został stworzony, by grać go na scenie.

Masz jakiś ulubiony numer z trylogii?

Bizarre Bizarre – zdecydowanie. To chyba najbardziej dziwaczny, ale zarazem jeden z najlepszych utworów, jakie stworzyliśmy. Uwielbiam też The Things We Do For Love – dynamiczny, z wieloma zmianami tempa i nastroju. Ale serio – jestem dumny z całego projektu.

Pamiętasz swoje koncerty w Polsce? Castle Party, Progresja?

Tak! Castle Party w 2019 – zaraz przed pandemią. Piękne miejsce, choć sprzęt trzeba było wciągać pod górę (śmiech).

Zawsze mamy super koncerty w Polsce – Warszawa, Kraków, Gdańsk. Zwłaszcza klub Progresja w Warszawie – tam łączy nas wiele wspomnień. Nawet raz backstage dzieliliśmy z Iron Maiden i British Lion, bo zaprosił nas sam Steve Harris. Więc tak, wracamy!

Dzięki wielkie za rozmowę.

Dzięki! Do zobaczenia!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *