Janusz „Johan” Stasiak, frontman legendy polskiego heavy metalu grupy Korpus, uzbrojony w świtę pierwszoligowych muzyków wydaje pod banderą Johan Band album „Do utraty tchu”.
U steru oczywiście Stasiak – jako wokalista, tekściarz i główny kompozytor całości; a za jego prawą rękę w charakterze producenta muzycznego robi Mirosław Gil – niegdyś gitarzysta kultowego prog-rockowego Collage, obecnie lider Believe. Zaraz obok m.in. perkusista Robert Quba Kubajek (Beilieve, dawniej Closterkeller czy Róże Europy), Przemysław Zawadzki na basie (Believe, Collage, Satellite), znakomity skrzypek Robert Bielak, gitarzysta Marek Wojtachnia (Restless), na fortepianie Konrad Wantrych (Kazik, Kult), Satomi (Believe) wyjątkowo nie na skrzypcach a na klawiszach i Winicjusz Chróst (Breakout) na gitarze w jednej ze swoich ostatnich sesji przed śmiercią.
I nie da się nie zauważyć, że grupa muzyków z Gilem na czele związana przecież przede wszystkim z prog-art-rockowym środowiskiem, odcisnęła bardzo wyraźne piętno na materiale z „Do utraty tchu”. Dużo tu gitarowych opowieści, eleganckich partii budowanych z pomocą fortepianu i skrzypiec (m.in. kapitalny moment w zadumanym „Postscriptum) i mocno jesiennego klimatu w duchu art-rocka. Choć Johan wyrósł na gruncie heavy metalu to masywniejszych uderzeń gitary nie ma tu prawie wcale, a nawet jeśli gdzieś wybrzmi przesterowany akord, to jest on skutecznie przytępiony w miksie, by nie burzyć intymnego klimatu krążka. Bo rządzi tu jednak Stasiak ze swoimi opowieściami typu „z życia wzięte”.
Co ciekawe, emocjonalna barwa głosu Johana przywodzi na myśl bardziej dokonania lubiącego zagrać chrypką Felicjana Andrzejczaka niż heavymetalową przeszłość z Korpusu, a sam krążek z kolei przypomina w swoim charakterze solowe dzieło Dana McCaffery’ego z Nazareth „Last Testament”. Mnoży się tu od ballad: „Ikar” (z gitarowym solo tam bardzo w duchu Gila, że bardziej się już nie da), „Modlitwa”, wspomniane jesienne „Post scriptum”, bardzo ładnie zaaranżowana „Klatka” czy „Grzech”. Zresztą aranże to mocna strona „Do utraty tchu” – dobra, chwytająca za serducho melodia na wokalu to raz, a takich jest tu od groma; dwa, że atmosferę kawałków buduje przede wszystkim drugi plan ze skrzypcami i instrumentami klawiszowymi na czele. Znalazło się też trochę miejsca dla żwawszego tempa i przebojowości, bo taki jest choćby „Za horyzontem” (budowany w dodatku riffem na klawiszach) czy „Miłość”.
I jasne, nikt tu nie udaje, że tworzy epokowe dzieło, ale emocje płynące z odsłuchu wystarczają, by ten album gorąco polecić, szczególnie w chłodne jesienno-zimowe dni, gdzie w asyście trzasków drzewa płonącego w kominku będzie się sączyć z głośników podwójnie dobrze. „Do utraty tchu” to bardzo sympatyczna płyta dla blues-rockowych romantyków.