Queensrÿche – Metal schodzi do podziemi [WYWIAD]

25 lutego Queensrÿche zagra w warszawskiej Proximie. Legenda heavy i progressive metalu zagra utwory z „The Warning” oraz epki w ramach „The Origins Tour”.

Poniżej – o trasie, graniu w „kiblach”, dzisiejszych inspiracjach – w krótkiej rozmowie z gitarzystą zespołu.

Queensrÿche jest starszy ode mnie!

Michael: Granie muzyki jest czymś, co kocha każdy z nas. Jesteśmy w biegu od samego początku. Czterdzieści lat minęło w mgnieniu oka. Fizycznie nie jest możliwe, bym grał w zespole przez kolejne czterdzieści lat. Nie poddajemy się łatwo. Będziemy grać tak długo, jak to tylko możliwe.

Jesteście zadowoleni z wyniku wyborów prezydenckich?

Michael: Myślę, że to gigantyczny cyrk. Wszyscy głosowaliśmy. Tu nawet nie rozchodzi się o wybór mniejszego zła. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość pod wodzą Trumpa.

Wasze ulubione miejsce do grania koncertów?

Michael: Robimy to przez tyle lat… graliśmy na Rock in Rio, Monsters of Rock, europejskie trasy, Wacken nigdy nas nie zawiódł! Gdziekolwiek spotykamy fanów, którzy ze zniecierpliwieniem czekają na nasz występ – jesteśmy zadowoleni z możliwości zaprezentowania swoich umiejętności. Dopóki miejscówka nie jest dziurą, kiblem, jakkolwiek to nazwiesz – to możemy grać!

Kiedy ostatnio graliście w kiblu?

Michael: Każdy zespół grał w takim miejscu. Jedne koncerty są bardziej, a inne mniej udane. Tłum na koncercie może być wspaniały, ale lokalizacja może być stara i obrzydliwa. To nie zdarza się na każdej trasie! Zapewniam cię, że z Polski zawsze wyjeżdżamy z bagażem pozytywnych wspomnień! Nie byliśmy w Europie od 2019 r. Nie możemy się doczekać! Zauważyliśmy podczas naszych koncertów, że mimo gramy materiał z „The Warning” (1984), to na koncerty, których setlista oparta jest na debiucie, przychodzą także młode osoby. Całkiem inny odbiór masz na żywo aniżeli oglądając nagrania koncertowe w serwisie YouTube. Możesz być bardziej oczarowany, pochłonięty tymi wspomnieniami dawnych dni. Oczekuj nowoczesnego, energetycznego występu!

W zeszłym roku graliśmy koncerty oparte na wspomnianym wcześniej „The Warning” i minialbumie. Wyszło na tyle dobrze, że postanowiliśmy przyjechać z tą samą propozycją do Europy. Zaczęliśmy latem – bodajże w Teksasie. Po kilku tygodniach nadszedł czas na przerwę, która skończyła się jesienią, kiedy to znowu wyruszyliśmy w drogę z „The Origins Tour”. Pomysłodawcą tej trasy był promotor z Teksasu, który zajmuje się organizacją festiwalu Hell’s Heroes. Skontaktował się z naszym managementem, który następnie zadzwonił do mnie. Wpadliśmy na pomysł trasy zamiast pojedynczego koncertu. Już pierwszy koncert „The Origins Tour” okazał się być wielkim sukcesem!

Dlaczego warto powrócić do korzeni muzycznych i stworzyć listę utworów?

Michael: Wydobywa się różnorodność fanów. Pojawiają się zarówno ci, którzy słuchali nas w latach 80. i 90. – złotych dla hard rocka i metalu, jak i nastolatkowie, którzy dopiero uczą się prowadzić samochód. Powrót do przeszłości dla tych pierwszych jest niesamowitym, często ciężkim do opisania doświadczeniem. Przywraca wiele wspomnień związanych z czasem, kiedy ich życie było niemalże beztroskie. Będąc młodym trochę inaczej postrzegasz muzykę. Niektórzy przyjdą z ciekawości, żeby sprawdzić jak się trzymamy.

Złoty wiek był w latach 80.? To co mamy teraz?

Michael: Odnoszę wrażenie, że metal w Stanach Zjednoczonych znowu schodzi do podziemi. Wykonawcy innych gatunków są teraz na topie. Granie tras dla metalowych zespołów stało się dość wyzwaniowe. Zawsze będą istnieli wspaniali artyści, którzy zasłużenie zapracują na własną markę. W latach 80. istniało wiele wytwórni płytowych. Nie było telefonów komórkowych, a o wszystkim dowiadywałeś się z gazet. Stacje radiowe grały to, co chciały. Granie tras nie wiązało się z ogromnymi wydatkami. Być może świat stał się wygodniejszym miejscem dzięki dobrociom jak chociażby Internet, ale niekiedy trzeba się przedrzeć przez inne informacje, aby znaleźć te, które faktycznie cię interesują. Teraz trzeba być bardziej elastycznym, aby dostosować się do rzeczywistości.

Czy wprowadzicie jakieś zmiany do swojego programu?

Michael: Występ będzie wyglądał i brzmiał nowocześnie. Oprócz wspomnianego wcześniej materiału, dorzucimy też kilka innych, najbardziej popularnych piosenek, aby dobić do półtoragodzinnego timingu. Zobaczymy na co będziemy mieli ochotę. Nie chcemy grać tych samych utworów co wieczór. Zamierzamy też słuchać tego, co będzie podpowiadać nam publiczność. Nie będziemy wprowadzać żadnych zmian jeśli chodzi o aranżację utworów i utwory z „The Warning” oraz ep’ki zostaną zagrane w kolejności chronologicznej. Tak karze obyczaj!

Patrząc z perspektywy tych czterech dekad – zmieniłbyś coś w „The Warning” albo na ep’ce?

Michael: Nie. Po co zmieniać coś, co jest idealne? Tak samo, jak te utwory powstały, to powinny być słuchane.

Co z nowym albumem?

Michael: Zaczęliśmy pisać wstępne szkice. Teraz jesteśmy zajęci koncertowaniem, ale mam nadzieję, że uda nam się nagrać nowy album z końcem tego albo początkiem następnego roku. Progres powinien pojawić się po naszej trasie po Ameryce Południowej. Na ten moment musimy wykorzystywać okienka kreatywności pomiędzy wyjazdami. Dawno temu mogliśmy sobie zarezerwować dwa miesiące, podczas których nikt nam nie przeszkadzał. To już nie jest rzeczywistość. Kiedy jest „zapotrzebowanie” albo po prostu czas i miejsce na twój zespół, to nie możesz odmówić. W przeciwnym razie kolejna szansa może się nie pojawić.

Co dziś stanowi dla Ciebie inspiracje?

Michael: Życie. Poranek zaczynam od trzech espresso. Słucham klasycznej muzyki gitarowej i pozwalam, aby inspiracja sama do mnie przyszła. Codziennie staram się napisać coś nowego. Kofeina wystarczająco budzi mnie do pracy, ale nie jestem do końca obudzony. Bycie w takim stanie pozwala mi na realizację muzycznych pomysłów bez jednoczesnego ich osądzania. Kiedy już uda mi się stworzyć nowe riffy, to lecę nagrać je do studia, zanim je zapomnę, haha… Zapominanie o tym, co robiłeś minutę temu, jest normalne, kiedy się starzejesz.

Dobra kawa nie jest zła! Nawet z mlekiem.

Michael: Łyk espresso tu, łyk americano tam i dzień od razu jest piękniejszy.

Niedawno odszedł John Sykes. Przegrał walkę z rakiem. Współpracowaliście kiedyś ze sobą?

Michael: Poznałem go dawno temu. To, co go spotkało, jest prawdziwą tragedią. Był świetnym facetem i utalentowanym gitarzystą. Odszedł zdecydowanie za szybko. Jego odejście było dla nas wszystkich szokiem. Na początku naszej kariery graliśmy z Whitesnake. Będziemy za nim tęsknić.

Jakie są najtrudniejsze walki na drodze muzyków?

Michael: Najcięższe jest pozostanie na obranej ścieżce. Potrzebne są zaangażowanie, dyscyplina, ciężka praca. Łatwo jest popaść w alkoholizm, narkotyki, albo cokolwiek innego, co cię od tego może odciągnąć. Każdy z członków Queensrÿche w pełni poświęca się pracy w zespole. Występowanie na scenie wymaga biegłości w graniu. Wielokrotnie czułem się wypalony. W sumie to codziennie kiedy wstaję o 5 rano, haha… a tak na poważnie – po sześciu dniach w trasie można już się tak czuć. Potrzebna jest dekompresja i naładowanie baterii.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *